Słońce przesunęło się nieznacznie. Nie razi już. Unieruchomienie sprawia że jestem poddany jego oglądowi. Ciało zmęczone mam nie wiem czym. Bezruchem. Ciężkością. Kulami. Ortezą. Dochodzę do wniosku, że gdyby chcieć mnie pozbawić umysłowego zdrowia, wystarczyłoby mnie definitywnie pozbawić możliwości ruchu… Popadłbym w szaleństwo szybko i chyba nieodwracalnie.
Pomagają wtedy tylko środki uśmiercające ból. Staję się po nich trochę normalniejszy, ale przecież to nie jest w żadnym stopniu normalne. To mnie zabija, znieczula na coś bardziej groźnego. Pozostaje wtedy tylko stan przetrwania. Egzystencja neuronów, nerwów, mięśni, tkanek miękkich i części twardych. Staję się… Kim?
A może to forma medytacji. Może to forma kontemplacji pęcherzyka powietrza zamkniętego w szkle, który podobno porusza się. Wolno, ale się porusza. Nie wiem, kto nadałby sens tego typu obserwacjom i wyciągnął odpowiednie wnioski, nawet jeśli miałby udzial tylko w wycinku tego procesu. Myślę, że można czuć się wyjątkowo patrząc na taki powietrzny pęcherzyk… Inni obserwatorzy wyciągają rdzenie lodowe na Antarktydzie, żeby rozszyfrować zaklętą w nich przeszłość. A co zaklinam ja?