lot

Siadam na skraju Wielkiej Łąki. Obok ławeczki rosną cukinie i słoneczniki. Ktoś je tam posadził. Cukinie już owocują, ale pewnie inny ktoś pozbawia je plonów, bo te co większe znikają. Podobno kwiaty cukinii smakują wybornie z kozim serem… Siedzę na skraju Wielkiej Łąki. Jest tam stary słup elektryczny, jakieś kable wyglądające na prowizorkę, która została wraz z postępującą tutaj budową. Tymczasem budują kanalizację i zrobią fragment osiedlowej drogi. Taki wstęp do zawłaszczenia przestrzeni pod nowe, a właściwie rozrastające się osiedle… Na Wielkiej Łące sezon. Szkoda, że ktoś też przyjeżdża od czasu do czasu ciągnikiem z kosiarką rotacyjną i ścina jak leci… Osty, dziurawce, rumianki, koniczynę, nawłoć i inne, których nazw nawet nie znam. A nad Wielką Łąką uwijają się jaskółki. Uwijają się w swoim locie. A ja siedzę na skraju Wielkiej Łąki i obserwuję ich lot. I łza mi się w oku kręci. Nie jeden raz. Nie dwa. Raz przysiadły na prowizorycznych kablach pociągniętych do słupa. Gawędziły sobie po jaskółczemu. Wzlatały i wracały na kable. A potem odleciały, żeby znów uwijać się w górze. Pomyślałem sobie, że odlecą do innych krajów i zanim tam dolecą będą musiały przelecieć wiele, wiele. Trudno liczyć to kilometrami, milami, czy stajami, bo te jaskółki zaczęły przebywać pół świata zanim jeszcze jakikolwiek system pomiaru odległości zagościł na tym świecie…

Siadam na skraju Wielkiej Łąki i czasami myślę a to o miłości, a to o końcu świata. Jaskółczy lot pozwala mi przetrwać chwile smutku i wlać nadzieję w moje serce.

Ps. Dziś zrządzeniem playlisty słyszałem dźwięki Opium od Dead Can Dance. Nie byłem na skraju Wielkiej Łąki, ale przy schodach centrum miasta, ale jaskółki były ze mną. Uwijały się nad głowami z radosnym krzykiem pełni lata, które w tym miejscu, razem z szumem wody z fontanny potrafi zakląć myśli i osuszyć łzy. A może sprawić, że oczy szklą się łzami… Czy ze względu na słowa Opium, że

Reach out to the painted sky

A prisoner to the wind

A bird on the wing

wszystko to razem wzięte {te ptaki, ich lot, te nuty, ich układ, te słowa, ich wydźwięk} było nad wyraz wzruszające…

stan

Słońce przesunęło się nieznacznie. Nie razi już. Unieruchomienie sprawia że jestem poddany jego oglądowi. Ciało zmęczone mam nie wiem czym. Bezruchem. Ciężkością. Kulami. Ortezą. Dochodzę do wniosku, że gdyby chcieć mnie pozbawić umysłowego zdrowia, wystarczyłoby mnie definitywnie pozbawić możliwości ruchu… Popadłbym w szaleństwo szybko i chyba nieodwracalnie.

Pomagają wtedy tylko środki uśmiercające ból. Staję się po nich trochę normalniejszy, ale przecież to nie jest w żadnym stopniu normalne. To mnie zabija, znieczula na coś bardziej groźnego. Pozostaje wtedy tylko stan przetrwania. Egzystencja neuronów, nerwów, mięśni, tkanek miękkich i części twardych. Staję się… Kim?

A może to forma medytacji. Może to forma kontemplacji pęcherzyka powietrza zamkniętego w szkle, który podobno porusza się. Wolno, ale się porusza. Nie wiem, kto nadałby sens tego typu obserwacjom i wyciągnął odpowiednie wnioski, nawet jeśli miałby udzial tylko w wycinku tego procesu. Myślę, że można czuć się wyjątkowo patrząc na taki powietrzny pęcherzyk… Inni obserwatorzy wyciągają rdzenie lodowe na Antarktydzie, żeby rozszyfrować zaklętą w nich przeszłość. A co zaklinam ja?

dźwięki

Przed siódmą bije dzwon w niedalekim kościele. Wraz z mrozem niesie dźwięk bardzo łatwo w stronę moich uszu. Przypomina mi się, że kiedyś nauczyciel geografii w szkole mówił nam, że gdyby krzyknąć przy wielkim mrozie na Antarktydzie, to dźwięk niósłby się wiele kilometrów bez przeszkód. Pomyślałem dalej, że ta Antarktyda jakoś się do mnie ostatnio przyczepiła, a może ja przykleiłem się do niej?

Słońce grzeje. Śnieg znika. Krople kapią na parapet. Kap. Kap. Ktoś trąbi w oddali. Ktoś szura meblami. Orteza też jakoś trzeszczy. A może to trzeszczą moje kości? Moja lewa stopa. Lewa noga podobno jest symboliką matki. Wkoło pełno symboli.

Śnię. Zapuszczam się później w jakieś poszukiwania. Odkrywam, albo raczej się upewniam, że terapeuta ze snu ma nadal gabinet tam, gdzie miał blisko dwadzieścia lat temu. Jak echo powraca do moich wspomnień kilka jego słów z pierwszej sesji. Dźwięki słów, których się nie zapomina. Między wierszami pada tytuł prozaicznego pytania. „Dlaczego jesteśmy razem?”

świat

Leżę pod mapą świata. Patrzę na świat z perspektywy Bieguna Południowego. Ruszam się niewiele. Spoglądam. Patrzę. Najbliżej mam do Ameryki Południowej. Z tej perspektywy świat jest jakby do góry nogami. No tak. Przecież on teraz taki jest. A może taki był zawsze? Pozycja obserwatora sprawia, że do realnego domu mam ogromnie daleko. W sumie dom i jego duża okolica zniknęłaby pod palcem wskazującym. Zastanawiam się, gdzie można zamieszkać. W tym życiu? Czy w przyszłym? Nie potrafię się zdecydować. Wiem jedno. Uwiera mnie nie tylko gips.

sekwencja

Jest grudzień. Brak śniegu. Pada deszcz. Niedługo gwiazdka zaświeci, ale nie zobaczę jej, bo niebo całkowicie zasnute. Pewnie poczuję jej dotknięcie gdzieś w boku. Taki zwiastun. Ślad obecności. Duchową jedność z Kosmosem i Magią.

Tymczasem studiuję plakat na ścianie. Wystawa Degas, Cezanne, Seurat. Pierwsza połowa 2015. Muzeum d’Orsay. Tytuł po niemiecku. Das Archiv der Träume. Czemu tak? Nie wiem. Na plakacie obraz Degasa. Nach dem Bad… Ładnie tu. Nikt nie pomyślałby, że tak bywa w szpitalu. Jednak bez obaw. Ja tu na chwilę. Moja lewa stopa do mnie coś mówi. Przy okazji dowiedziałem się, że nie jestem covidianinem. Mogę żyć dalej spokojnym rytmem dnia za dniem. A jak wrócę do domu, to będą święta.

Bądźmy zdrowi, optymistyczni, pełni nadziei, uśmiechnięci. To więcej niż materialne bogactwo świata.

od zmierzchu do świtu

Ten stary tytuł zagrzał w poczekalni już tyle czasu, że pora na wypuszczenie go na świat. Rok. Miara upływania czasu. Miara bezkresu i nieskończoności, albo i ograniczenia, które wydaje się doskwierać. Coraz bardziej. W nocy – wydaje się – jest prościej. Jednak – dopowiadam sobie w myślach – jest trudniej. Trudniej, bo lepiej mi się cokolwiek robi, kiedy świeci słońce. Kiedy słońca nie ma, kiedy ono śpi, to można zmagać się z cieniem. Własnym cieniem. Tym, którego nie wywołuje światło. Cieniem w środku. Siebie.

W poszukiwaniu słońca można iść w świat. Kiedyś trafiłem na ogłoszenie. Oferowano pracę. Na Antarktydzie. W stacji badawczej. Pomyślałem, że tam jest dużo słońca, ale potem przypomniałem sobie, że są śnieżne burze i mróz taki, że umarłbym z zimna. Dlatego była to tylko taka ciekawostka na temat pracy marzeń. Nie lubię zimna. Potrzebuję słońca. Myślę zatem dalej… Co zrobić?

Pójść w sen.