Wziąłem pudło ze zdjęciami, pełne negatywów, diapozytywów i zapomnianej historii mojego życia. Archiwum fragmentu życia. Archiwum miejsc, których już nie ma, dzieci, które są już dorosłe, żon, które odeszły, mnie samego, który już inny. Wtedy właśnie, za przykładem pierwszej żony, eksperymentowałem z fotografią. Przez czas jakiś byłem przekonany, że w maju minęło 19 lat od początków tych eksperymentów, że był to 12 klatkowy film perutz o czułości 100, ale wczoraj przekonałem się, że nie. Pierwsze eksperymentalne zdjęcia zrobiłem w podróży do Poznania.
Zastanawiałem się, co z tym wszystkim zrobić? Przecież nie łudzę się, że ktoś będzie przechowywał, te wyłącznie moje w sumie pamiątki tylko dlatego, że były moje. Pójdzie do śmieci. Jedyną szansą ocalenia jest oddać część dorosłemu dziecku, zaś z jakiejś części zrobić album pod tytułem np. „nowy wiek, otwarcie dekady”. Szkoda mi tylko moich negatywów, także negatywów pierwszej żony, bo na nich jest jeszcze więcej historii, tej czasami nigdy nie naświetlonej na papier, może nie mojej, ale takiej, jaka być może przez tę czarno-białość jest mi bliska.
Od czasu, kiedy przestałem się zajmować fotografią analogową, straciłem do niej serce. Oddałem practicę dziecku, zaś cyfrowe wytwory mojej rzeczywistości nie mają już nawet dla mnie znaczenia. Zgromadzone w cyfrowym archiwum nawet się nie kurzą, nie ubywa im pikseli poprzez blaknięcie, nie zniekształcają się od ciepła i wilgoci. Stają się i tak zapomniane.